II Piaszczon


Nigdy droga z Gdańska do Rosji nie była jeszcze tak krótka jak dziś.

W XVI i XVII wieku gdańszczanin, który zamierzał udać się do Rosji, musiał liczyć się z wielotygodniową podróżą ku dalekim kresom Rzeczypospolitej. Wędrując brzegiem Bałtyku na wschód, napotkałby na swej drodze najpierw Prusy Książęce, dalej musiałby przebyć Kurlandię i Inflanty...

Minęły stulecia, a nad Cieśniną Piławską nie ma już miasta Piławy, jest za to Bałtijsk. Granice Prus Książęcych przykrył pył niepamięci, zaś Rosja stała się dla mieszkańców Gdańska jakby bliższa...

Dziś wystarczy zaledwie doba, by nie tylko dojść do Rosji pieszo, ale i przy odrobinie szczęścia i krzepy wrócić.

Nie historia jednak, ale ponad stukilometrowa trasa stanowiła wyzwanie podjęte przez uczestników II Piaszczonu, których złączył wspólny cel - przejście z zachodu na wschód i z powrotem, ze wschodu na zachód, odcinka plaży od ujścia Przekopu Wisły aż po granicę z Obwodem Kaliningradzkim.

Późnym słonecznym popołudniem, 16 października 2010 roku, chętni do zmierzenia się z nadbałtycką piaszczystą plażą stawili się na przystani promu w Świbnie, gdzie czekał na grupę organizator wędrówki - Kuba. Szybko przeprawiliśmy się do Mikoszewa (my - bowiem piszący te słowa był uczestnikiem wędrówki), gdzie po wykonaniu pamiątkowego zdjęcia (trzymaliśmy w rękach tabliczki, które układały się w napis "0 km") raźnym krokiem wyruszyliśmy na wschód.

Na początku wędrowaliśmy drogą wiodącą nadbrzeżnym lasem, jednak szybko dotarliśmy do plaży, która przywitała nas przyjemną morską bryzą. Popołudniowe słońce przyjemnie głaskało prawe połowy naszych twarzy, powoli blednąc, aż w końcu ustąpiło miejsca blaskowi księżyca. Dzięki temu, że niebo było bezchmurne, długo nie wyjmowaliśmy latarek. Po prostu nieustannie wędrowaliśmy przed siebie, ponieważ od czasu, gdy wkroczyliśmy na plażę, Kuba narzucił nam szybkie tempo. Nie dlatego, aby nas poganiał, o nie. Od razu wysunąwszy się na czoło grupy, szybko zostawił pozostałych uczestników za sobą. Nie chcąc pozwolić, aby zniknął nam z oczu, musieliśmy wytężać kroku. Przy pierwszym postoju, już po przebyciu dobrych kilku kilometrów, Kuba wyjaśnił nam, że chciałby, abyśmy, póki nie jesteśmy zmęczeni i nie potrzebujemy częstych odpoczynków, zawędrowali jak najdalej, a czas, który moglibyśmy na nie przeznaczyć, wykorzystali podczas jednego dłuższego postoju. Jak się później okazało, taki sposób pokonywania trasy zdał egzamin.

Kilometry mijały niepostrzeżenie. Każdy z nas miał towarzysza drogi. Wędrowaliśmy albo w parach, zabijając czas rozmowami, bądź samemu - a wtedy ożywało morze. Nie, nie pomyliłem się - ożywało. Zarówno znużenie, jakie nieuchronnie nachodzi zawsze podczas wędrówki nocą, jak i monotonna trasa sprawiały, że morze stawało się kolejnym towarzyszem wędrówki. Fale podpełzały pod stopy, goniły, uciekały, zaskakiwały. Morze wyciągało swe dłonie, raz wygładzając piach przed stopami, raz próbując pochwycić za nogę... Wtedy, czy w myślach, czy na głos, tego już nie pamiętam, ganiłem je, burzyłem się na nie tak samo jak ono na mnie – „nie, nie dasz rady, zmykaj stąd, nie złapiesz mnie”. I tak mijały kilometry.

Jednak cierpliwe morze w końcu wygrało. Gdy wędrowaliśmy już jedynie przy poświacie księżyca, a ów wąski pas wilgotnego piachu między plażą a morzem, po którym szliśmy, zanikał w cieniu, Bałtyk zaatakował w chwili mej nieuwagi. Nieopatrznie postawiłem krok w niewłaściwym miejscu - poniżej niewielkiej krawędzi stopnia, jaki wyrzeźbiło podmywające piach morze. Wtedy właśnie, korzystając z okazji, bystra fala wdarła się do mojego buta.

Szczęśliwie wysokie cholewy i gruba skarpeta powstrzymały prawie cały impet natarcia. Jednak konieczność zmiany skarpety i trwającego prawie kwadrans postoju sprawiła, że dystans między mną, Maćkiem oraz Tomkiem dotrzymującymi mi towarzystwa, a czołem grupy powiększył się o co najmniej 1,5 kilometra.

Wędrówka po plaży ma to do siebie, że patrząc w rozległą dal dostrzega się to, jakie znaczenie ma tempo wędrówki i ile czasu i wysiłku potrzeba, aby dogonić osobę, której pozwoliło się wyprzedzić, choćby na chwilę. Na przykład, zatrzymawszy się na minutę, czyli ot choćby po to, aby wyjąć szybko z plecaka czapkę i ją założyć, dajemy się wyprzedzić o około 100 metrów, przy założeniu, że wędrujemy tempem 6 km na godzinę. Dystans niby nieduży, ale aby dogonić taką osobę, krocząc bardzo szybko, z prędkością 7,5 km na godzinę, potrzeba już 4 minut! Na tak bezkresnej przestrzeni, jaką jest plaża, zależność między krótkimi postojami a rozproszeniem się grupy jest bardzo widoczna. A to z kolei motywuje, by takich przystanków robić jak najmniej.

Dlatego, nie tracąc czasu na dłuższe postoje, dotarliśmy wszyscy do Sztutowa, gdzie zatrzymaliśmy się na popas. Przysiedliśmy przy stolikach obok restauracji, z której co kilka chwil słychać było gromkie okrzyki „budźmo!”, właściwe dla południowo-wschodnich kresów Najjaśniejszej. W środku nocy nie wdawaliśmy się jednak w dociekania nad pochodzeniem pobliskiego towarzystwa i po prostu przyjęliśmy za pewnik, że zdążamy jednak do Rosji. Pozwoliliśmy odpocząć naszym stopom (niejeden z nas zmienił skarpetki, jedyną bodajże część garderoby, którą zabrał na przebranie do plecaka) i zaspokoiliśmy głód. Gdy już wypiliśmy po kubku ciepłej herbaty, w międzyczasie wymieniając opinie i zgodne zachwyty nad współczesnym sprzętem wędrówkowym, poczuliśmy, że zaczyna obejmować nas chłód - znak, iż odpoczywaliśmy wystarczająco długo, by rozgrzane wędrówką mięśnie zdążyły ochłonąć, i niezwłocznie powinniśmy udać się w dalszą drogę.

Wyruszyliśmy na plażę, by pokonać kolejny odcinek trasy, niewiele jednak różniący się od poprzedniego. W zależności od rodzaju piachu, kroczyliśmy raz szybciej, raz wolniej. Właśnie od piasku zależy, jak szybko można poruszać się brzegiem morza. Najwolniej wędruje się po piasku suchym i nierównym - stopy w nim grzęzną i porównać można to do wędrówki przez błoto. Z kolei piasek suchy, ale gładki ma to do siebie, że trudno odróżnić, czy postawi się stopę na powierzchni twardej, czy zapadnie się, grzęznąc. Z kolei wędrować po całkowicie mokrym piasku jest rzeczą tak katorżniczą, że aż niemożliwą. Przespacerować się, owszem, można, ale pokonywanie dłuższych dystansów nie wchodzi w grę. Nawet idąc boso, czy w butach przeznaczonych do brodzenia w wodzie, po niedługim czasie skóra stóp stanie się zwiotczała i nie zajdzie się daleko. Kto wędrował po plaży, wie, że sztuką jest umiejętny wybór właściwej ścieżki, tworzącej się na styku morza i plaży. Tam, gdzie sięgają najdalsze fale, obmywając i utwardzając piach, ale gdzie jednocześnie podłoże nie jest grząskie od wody i gdzie bez obaw przed zamoczeniem można postawić stopę, tam wędruje się najwygodniej i najszybciej. Bywa, że pas ten jest szeroki na kilka metrów, bywa też, że zaledwie na kilkadziesiąt centymetrów, a czasami zupełnie zanika. Z czasem, w miarę wędrowania po plaży, nabywa się doświadczenia - potrafi się rozpoznać, zwracając uwagę choćby na leżące kamyczki, wyrzucone na brzeg muszelki czy fakturę piasku, którędy wiedzie owa morska ścieżka. I my, nabywając doświadczenia i pokonując kolejne kilometry, szukaliśmy na plaży właściwego szlaku. Bywało, że raz wiódł on „autostradą”, gdzie po szerokiej, gładkiej i płaskiej plaży kolejne kilometry uciekały niezauważenie, a bywało i tak, że przychodziło nam mozolnie kroczyć „na przełaj”, gdy ścieżka albo nie istniała, albo była nieustannie podmywana przez fale.

Podczas gdy gwiazdy przesuwały się po nieboskłonie, a księżyc został daleko za naszymi plecami, my wciąż wędrowaliśmy na wschód. Rozgrzani, nie odczuwaliśmy upływu czasu i spadającej temperatury, w końcu jednak chłód październikowej nocy zaczął dawać nam się we znaki. Szczęśliwie, nadszedł wreszcie czas na kolejny dłuższy postój. Rozgościliśmy się na placyku obok wejścia na plażę w Krynicy Morskiej, gdzie zabawiliśmy na tyle krótko, by nie wychłodzić się bezruchem, ale wystarczająco długo, by nacieszyć się ciepłą herbatą.

Pokrzepieni wyruszyliśmy na kolejny, krótszy od poprzednich odcinek. Do Piasków udaliśmy się, zostawiwszy za sobą Krynicę Morską, miejscowość, do której planując dojazd latem, w sezonie turystycznym, samochodem lub autobusem, należy liczyć się z wielogodzinnymi zatorami. Z kolei, aby dojechać z nieodległego Gdańska do Piasków autobusem poza sezonem turystycznym, należy wstać skoro świt, ponieważ kurs odbywa się tylko raz dziennie.

Nasza grupa znaczny odcinek tej drogi przebyła na piechotę. Wystarczyło obejrzeć się za siebie, by oczami wyobraźni dostrzec miejscowości, które już minęliśmy - Mikoszewo, Jantar, Stegnę, Sztutowo, Kąty Rybackie. Bijąca na zachodzie łuna pozwalała odnaleźć w ciemności Gdańsk. My jednak konsekwentnie kierowaliśmy się ku granicy z Rosją. Droga do Piasków, co nie będzie zaskoczeniem, wiodła przez... piaski. Za Krynicą Morską częściej przychodziło nam wędrować po suchej i grząskiej plaży. Nie minęło wiele czasu, gdy zatrzymaliśmy się na ostatni postój pierwszego odcinka. Kilka chwil spędzonych w kuckach przy brzegu wydmy i kolejne łyki ciepłej herbaty przygotowały nas do osiągnięcia półmetka, którym, jak zapewne niektórzy oczekiwali, miała być granica z Rosją.

Jeśli ktoś myśli, że Mierzeja Wiślana jest miejscem, gdzie przebiega część granicy między Polską a Obwodem Kaliningradzkim i postanowi to sprawdzić, może się wielce rozczarować. Otóż, gdy już doszliśmy do miejsca, w którym plaża była przegrodzona wysoką metalową siatką, udaliśmy się na poszukiwanie tabliczki potwierdzającej dotarcie do krańca państwowej rubieży lub choćby rudymentarnego słupka granicznego. Jednak podążając wzdłuż metalowej siatki, nie natrafiliśmy na takowe oznaczenia. I nie ma czemu się dziwić - żółta tabliczka z wymownym piktogramem poinformowała nas, że przegrodzona przestrzeń przed nami to ostoja zwierzyny...

Wreszcie jednak dotarliśmy do jedynej przerwy w ogrodzeniu, za którą, w odległości kilkunastu metrów, znajdował się szlaban (zapewniam, że nietrudny do obejścia), a obok niego słup, na którym umieszczone było godło Rzeczypospolitej wraz z informacją „Granica Państwa - przekraczanie zabronione”. Dla nas oznaczało to, że osiągnęliśmy symboliczny półmetek. Dla upamiętnienia tej chwili, tak jak na początku trasy, ustawiliśmy się w szeregu, trzymając tabliczki, informujące o przebytym dystansie – „50 km”, co zostało udokumentowane na pamiątkowej fotografii.

Pogratulowaliśmy sobie osiągnięcia, jednak nie zatrzymywaliśmy się już na odpoczynek - październikowa noc o czwartej nad ranem przyniosła przymrozek i szron pokrywający las aż po podszyt.

Dla trojga z nas (w tym piszącego te słowa), nota bene młodszej części grupy, wędrówka miała się ku końcowi - postanowiliśmy wrócić pierwszym porannym autobusem z Piasków do Gdańska. Raz jeszcze potwierdziła się nauka, iż siła płynąca z doświadczenia przewyższa zapał młodości. Pożegnaliśmy się, dziękując sobie wzajemnie za towarzystwo i życząc powodzenia w osiągnięciu celu. Celu, który, jak się później dowiedziałem, został osiągnięty przez Jerzego, Kubę oraz Szymona późnym niedzielnym popołudniem 17 października 2010 roku. Jednak chyba każdy z nas osiągnął postawiony sobie cel: pokonał dystans ponad 100 km, sprawdził swoje możliwości, czy, gdy pomyślę o sobie, przygotował się do obrony pracy magisterskiej...

Wiktor Jesionek