Wassermarszon albo pierwszy pieszy spływ beskidzki
Relacja osobista

Mejl od Kuby, rzut okiem w kalendarz. Dobra. VIII Marszon zaklepany. A teraz rzut oka na trasę. Bez rujnujących podejść, dużo grzbietowych odcinków, ale dwa miasta po drodze: Maków w nocy, Myślenice za dnia. Pewnie sporo asfaltu. W plecaku lądują rozdeptane adidasy. Będziemy zmieniać ogumienie z terenowego na szosowe. Taka przebieranka potrafi dodać stopom skrzydeł. Co jeszcze? Lampka rowerowa na klapie plecaka. To dodaje optymizmu tym za tobą. Za lampką można pociągnąć się kawałek w lepszym tempie, a w wątpliwym miejscu to prawdziwa latarnia... górska.
Pekaes z Katowic, czyli sam mozół: trzy i pół godziny, z czego część za traktorem. Wreszcie. Skawica Sołtystwo. Stąd się podchodziło na start poprzedniego marszonu. Kilka kilometrów asfaltu do Skawicy Suchej Góry. Silne deja vu: cmentarz, skład blach, boisko, szczegóły przydrożne te same, ale wtedy na wiosnę jakoś jaśniej, zieleniej... Niespokojny wiatr, chmury dziko pędzone po niebie. Ciepławo, porywiście. Taka frontowa aura nie wróży dobrze, ale w końcu chodziło się już błotniste marszony. Pierwszy z Krakowa na Krupową raczył nas deszczami przez całą noc. Się mokło, schło i szło.
Po godzinie kończą się żarty. Podejście - kamieniste, dobrze zdeptane, znajome. Tylko, że teraz już w półmroku i pierwszych kroplach deszczu. Pod koniec w gęstszym lesie już maca się drogę butami. Bo szkoda baterii w czołówce. I już Hala Kucałowa - pierwsze kroki po wyjściu z lasu i nagle z lewej - jakby ktoś włączył punktowy reflektor. Pełnia odsłonięta znienacka w marszu zaświeciła niemal poziomo po trawach, po ścieżce. Czytać można w świetle tej wielkiej diody znad lasu. Jeśli taka będzie ta noc... Nie. Nie może być zle.
Półtorej godziny w schronisku to niewiele, by się opić (herbat), zjeść ostatnie ciepłe, zagrzać się do boju w gadce ze starymi marszonerami, postraszyć nowych. 21.40. Ruszamy z lekkim poślizgiem. Kuba zapowiada najbardziej mokry z marszonów. Ale czy ktoś się teraz przestraszy prognozy? Hala nie ta sama. Chmur już nic nie goni. Za ich zwartą oponą ledwo da się wyczuć tamten księżyc w pełni. Wiatr i przelotny (?) deszcz. Niżej w lesie mgły, w których smuga z czołówki raczej przeszkadza w marszu i niczego nie wyjaśnia.
Przez całe śliskie i mgliste zejście żółtym szlakiem towarzyszy nam rozterka... "nakładać te peleryny, czy to jeszcze nie to...". Zanim zejdziemy do bitej drogi, nikt nie ma już wątpliwości. Leje soczyście i szczerze. Juszczyn Polany - posiółek tonie.
Zanim zaczniemy podejście na Jawor zgubimy grupkę młodzieży. Podzielona Rodzina z Pieskiem namierza się esemesami. Nic to. Zagubieni pójdą asfaltem, potem szosą Maków-Jordanów. Spotkamy się w Juszczynie na PKP.
Jawor zarósł od ostatniego tędy przejścia. Scieżka ciasna, miejscami śliska, z resztkami ubiegłorocznych wiatrołomów. Deszcz się ustatkował. Widać nie chce się tak od razu wychlapać. Tak jak my, ma do przejścia kawał drogi.
Kapie z drzew, gałęzie czepiają się o byle co. A mózgu czepia się niechciana myśl samokrytyczna: foliowe poncho (a 5 zetów w kiosku) robiące teraz za cały sprzęt p/deszczowy to nie był dobry pomysł.
Pada stale.
To już prawdziwy Juszczyn. Asfaltem do kościoła, tu zbieramy stawkę, żeby pociągnąć razem jak nocny regulamin i Kuba nakazują. Trawiastą ścieżką przez wzgórze i w dół ku szosie - tu liczne poślizgi, wdzięczne figury łapiących bezpowrotnie straconą równowagę. I już asfalt makowsko-jordanowski. Szpica pognała do Makowa, więc planowanego postoju w przyciasnej wiatce przystanku PKP Juszczyn nie będzie. Społeczność prosi o krótką przerwę techniczną. Skwapliwe wykorzystuję - szybka zmiana gum na letnie. Stopy są wniebowzięte w adidasach. Wartko kałużastym poboczem w światłach i bryzgach TIR-ów. Stawka się wyciąga. Ktoś zbacza do nocnego na stacji benzynowej.
Pada i chlapie.
PKS Maków. No, proszę, to jest wiata. Tu nie pada. Nawet ławki są. Wszyscy znów razem, a więc pogwarki, podbijanie bębenków, giełda nastrojów. Po pierwszym kwadransie wielu zapada się w siebie, wiara kuli się na karimatach. Mija drugi kwadrans i rytualne "No, to zapraszam" Kuby kończy senny popas. Nigdy nie wiem, co podziwiać w takich chwilach - siłę przywódczą jednostki czy zbiorową moc motywacji. Żal wiaty. Szczególnie, że nadal
pada
Asfaltowe serpentyny nad Makowem wiły się groznie na mapie. Szlak przecina je wielokrotnie, mijamy kapliczki kalwaryjskie, ścieżka biegnie to po krzywych płytkach, to w cieknących łopuchach. Asfalt gubi się, szlak prowadzi - lasem, skrajem polnym - do Budzowa. Tu, nomen omen, budzimy kilka psów i zajmujemy schody gieeso-gospodo-poczty. Daszek przyciaśnie wystaje, nie wszystkich chroni, za to mokre schody są rozległe. Jakiś zabłąkany PKS... O tej godzinie? Ale są i żywi tubylcy, którzy - teraz osłupiali - opowiedzą kolegom w pracy, że nad ranem przyśniła im się banda mokrych górników z lampkami na czołach i z kijkami od nart. W świetle latarni widać, jak z ukosa konsekwentnie
pada
Znów droga za kościołem, znów asfaltowe podejście na przełęcz. Odcinki nakładają się na siebie i tych, którzy niemal przyspali w marszu, dałoby się przekonać, że tędy już dzisiaj szli. Na Mysiej Przełęczy jest jak w angielskim horrorze: pusto, zimno, wokół jakiś opar unoszący się z mokrej ziemi i - rzecz jasna - nadal
pada.
Koniec asfaltu. Błota przybywa, miękko. Dobre parę godzin deszczu zrobiło swoje. Z nowych atrakcji - obchodzenie rozległych kałuż. Zanim Zaświta: najtrudniejszy czas nocnego przejścia. O piątej nad ranem jesienią zwykle zbiegają się dwa niże: pierwsze solidne objawy zmęczenia marszem i rozmiękczająca wolę senność. Za węzłem szlaków i po krótkim asfaltowym przerywniku droga zdecydowanie skręca na wschód. Przybieramy kierunek na Myślenice, a więc marszonowy krąg zaczyna zakręcać w kierunku "do domu".
Obawa, że przy takiej pogodzie przegapimy brzask, nie jest bezpodstawna. Swit przypętał się jak zabłąkany pies. Z psów mija nas raz po raz duża sztuka (suka?). Wygląda na okaz północny, pociągowy, choć chwilowo nikogo nie ciągnie. Rwie sama do przodu z energią, która musi budzić zazdrość dwunogów. Deszcz osiada na hydrofobowym futrze - wystarczy strzepnąć.
Pierwszy postój za dnia wypada gdzieś na skraju pól-lasów nad Palczą. Tam zgodnie z zapowiedziami Organizatora ponoć ostatni sklep przed Myślenicami. Będziemy tam o 7 - wiejskie placówki zwykle budzą się już o tej godzinie...
Jest! Sklepik zajmuje zabudowany ganek prywatnego domu, ale rodzinna obsługa staje na wysokości zadania. W pół godziny zrobią interes życia. Obsługa na cztery ręce, niewyszukana oferta, prostota zamówień - ludzie McDonaldsa mogliby się tu szkolić. Ale tak naprawdę nie o banana czy batona tu chodzi. Pierwszy raz od wiaty w Makowie spotykamy się większą grupą, rozpoznajemy nieznajomych z mroku, żartujemy nawet. W nocy każdy walczył na własne konto lub w niedużych zespołach wsparcia.
Wspomniana wyżej Suka Nocy nie jest tytułem horroru, ale żywym sympatycznym stworzeniem o imieniu pokojówki z francuskiego serialu (Denise?). Ktoś częstuje ją resztką konserwy tyrolskiej. Z właścicielami sprytnie zajmuje przedsionek piwniczki pod sklepem. Tu... nie
pada!
W konserwie i bananach był hormon zadowolenia. Najżwawiej ruszają z Palczy ci, którym najzimniej. Kluczowe w tej części drogi podejście na Pasmo Babicy rozgrzewa na dwa kwadranse. Cieplej się spocić niż moknąć zewnętrznie.
Ale droga się wypłaszcza - teraz nie ma zlituj się - długie grzbietowe kilometry lekkich podejść i łagodnych zejść, łąk, skrajów pól czy bardziej terenowych odcinków leśnych. Woda stoi w koleinach polnych dróg, soczyste są łąki, przelewają się młaki i terenowe siodełka. A tam, gdzie stromiej, tam bardziej ślisko. Szlak przewija się przez szeroki grzbiet, żal widoków, których nie widać, mokrych polan, na których nie ma po co się zatrzymywać. Szkoda tak przyjaznie, łagodnie, a ciekawie poprowadzonej trasy. Ależ by się tu miło szło, gdyby świeciło jesienne słońce - tak jak, cholera, świeci cały wrzesień. Co tam - gdyby chociaż nie padało...
Ale dziś
pada.
Niepostrzeżenie mijają kolejne niewybitne kulminacje grzbietu z Babicą na czele. Gdzieś w rejonie Babicy Zachodniej był fragment trasy, który na kilkuset metrach pokrywał się z marszrutą pierwszego Marszonu. Stare dzieje. Gdyby było cokolwiek widać, może udałoby się ten kawałek rozpoznać. Ale człowiek z wysiłkiem opanowujący szczękanie zębami nie ma ochoty na sentymenty i wspominki.
Im dalej w grzbiet tym głębiej w las. Kapliczka św. Huberta - sprawdzam z harmonogramem: dobry czas, bo mało odpoczywamy. Z częstego mijania się z kilkoma osobami płynie (płynie!) wniosek: idziemy falującym rytmem, odpoczywamy w marszu zwalniając tempo. Zatrzymywanie się oznacza atak chłodu i szkodliwy dla szkliwa koncert na zęby. Kapliczka ma okap, na tyle szeroki, żeby włożyć głowę. Na resztę głów - tych chowających się pod rzadkie świerki -
ciągle pada
Nasza grupka nie ma kierownika, ale solidarnie czekamy, by dołączyła główna stawka, która widocznie dłużej zabawiła w Palczy. Po kilku minutach są i... wyrywają do przodu. Słusznie - te postoje wykańczają psychicznie. Byłoby inaczej, gdyby choć na chwilę można było schować się przed deszczem. Mija mnie właśnie pan Józef chwacko prezentujący się w zielonej podgumowanej pelerynie do połowy łydek. Moje strzępy foliowego poncha majtają się pod nogami i trzeba je podwiązywać albo amputować po kawałku. To oznacza kapitulację - teraz leje się już z góry bezpośrednio. - Dlaczego masz mokre spodnie? - pyta pan Józef z czystej ciekawości zapewne. - I z tyłu i z przodu... - pan Józef ogląda okaz z obu stron. Chyba przesadza. Odpowiadam coś zdawkowo, ale uprzejmie, bo lubię pana Józefa. Dużo, także dosłownie, przeszliśmy razem w czasie VII Marszonu.
Powoli zbliża się południe, choć tego nie widać. Może jest trochę jaśniej; może przez chwilę pada słabiej, ale tylko po to, by zebrać siły i padać dalej. Za Sularzową szlak skręca w lewo z głównego grzbietu, ale to jeszcze nie zejście do Myślenic, jak myślą niektórzy. Jeszcze kilka podejść, jeszcze Plebańska Góra. Według czasów przejść na drogowskazach i z własnych obliczeń wynika, że w Myślenicach można byłoby być już w południe.
Wyjście z lasu przy innej pogodzie dałoby kopa (bo to przecież już tylko po łąkach w dół i już obiadek). Ale teraz opuszczenie lasu to przykrość. Po chwili wiem już, że pośrod drzew było o wiele cieplej. Tu na polach zawiewa od północy, tu już się kostnieje w zesztywniałym, mokrym ubraniu. Ile wiatr potrafi zabrać z odczuwalnej temperatury! Czerwone ręce zaciskam na kijkach, ale szybciej błotnistymi koleinami schodzić się nie da. Widać teraz dalej: miasto, w tle Jezioro Dobczyckie. Myślenice. "Aquarius?" Czytam na marszonowej rozpisce nazwę brzmiącą teraz jak okrutna kpina. Wodnik? Co to i gdzie to jest? Spokojnie. Nie sposób minąć obiektu. Ten nomen omen to chyba pływalnia albo jakiś tutejszy park wodny. Adekwatne.
Samoistna zbiórka na schodach pobliskiego budynku (kolejna wiatka, daszek - fajna rzecz). Odgórna decyzja o krótszym wariancie. Można iść na Kudłacze przez Uklejną i Sliwnik. Nominalnie trzy godziny krócej niż pełna trasa marszonu. W moim tempie, cztery godziny drogi. Wyciągam mapę, ale mokra nie daje się rozłożyć. Nieważne. Już czuję, że zbliża się czas decyzji, ale odruchowo spycham ją natrętną na pózniej.
Po paru minutach jesteśmy przy Aquariusie prawie w komplecie i możemy "iść na miasto". Kuba chce nas rozparcelować po kilku lokalach, bo każdy z nich ma ograniczoną, małomiasteczkową pojemność.
W głowie jest teraz tylko myśl o czymś ciepłym do żarcia i... no właśnie - zdjąć to zimne, mokre i co dalej? W plecaku ostatnia sucha sztuka odzieży - polar. Tego nie można przemoczyć. W pubie na rogu można nałożyć go na goło i ogrzać się na tyle, by nie tłuć widelcem po zębach. Herbatka, burrito - lepiej. Młody człowiek z kędziorami, zarostem i z melancholijnym wzrokiem umęczonego, chwali ciepłe płyny i narzeka na nogi. To jego pierwszy marszon. Farciarz.
Moje buty też już puściły wodę na całego; teraz mi o tym przypomina? W naszej knajpie wszyscy zadają sobie to samo pytanie: idziesz dalej, czy odpuszczasz? Brak zdecydowanych odpowiedzi. W nocy wydawało się, że byle do Myślenic. Stamtąd już z górki, choć pod górkę. A tu proszę - kryzysy. Płócienna kangurka zesztywniała na blachę. Wykręcanie rękawów. Koszula z nocy też mokra, choć nie cieknie. Strzępy poncha porzuciłem przy śmietniku. Płacę, wychodzę na wiatr, ludzie spod parasoli łypią podejrzliwie...
Pada
już 15 godzin. Niech szlag! Mogłoby przestać na kwadrans! Gdyby się człowiek puścił w drogę, to już by nie zawrócił. Ale nie - nie ma szans na taryfę ulgową. Albo w to grasz, albo miękniesz.
Wiem już, że to koniec i po wkurzeniu przychodzi spokojna rezygnacja. Powalczyłem, nie odpuściłem od razu. Cztery zaliczone marszony przekonały mnie, że tak będzie nadal i że nie ma mocnych. A tu proszę - przyszła kryska. Trzeba się też pożegnać z ludzmi.
- Ty odpuszczasz? - szczere zdziwienie Kuby to taka nagroda pocieszenia. Ktoś solidarnie mówi o sprzęcie, że zawiódł. To prawda. Ale to nie buty idą, a skóra ludzka jest ponoć nieprzemakalna.
Powodzenia. Dla mnie jest już Wiosna. Dziewiąty Marszon. Z nową solidną peleryną. Z lepszą pogodą. Z dobrą myślą.

Oskar Filipowicz


Powrót na stronę główną