Marszon numer 8... z punktu widzenia psa we mgle (*)... Moookre łapy, moookre łapy...

Wtorek, 20.09.2005... nareszcie ciepło... Trzy dni potrzebowałem, żeby wygonić przy pomocy środków rozmaitych wszechobecny chłód, który zabrałem ze sobą z marszonu... Ano właśnie... Nie pierwszy i mam nadzieje nie ostatni był to marszon... Kolejne zmagania z własnymi słabościami... Tym razem jednak dostałem w... Jak to się stało? Zacznijmy od początku...

Dawno, dawno temu... hm... może nie tak od zalania dziejów... w każdym razie... O... już wiem... zacznę tak:

The beginning

W pewien sierpiowy (albo lipcowy - nie pamiętam dokładnie) wieczorek dostałem wiadomość od Kuby Terakowskiego: "startuje ósmy marszon, zapraszam do udziału!". Jako, że pewne czynniki niezbyt zależne ode mnie uniemożliwiły mi stawienie się na starcie marszonu numer 7, półprzytomny odpisałem, że się zgłaszam i poszedłem spać... Gdy rano przeczytałem swoje zgłoszenie, doszedłem do wniosku, że bardzo śpiący byłem i skleciłem sms'a, z którego nie można było zrozumieć o co mi chodzi... A chodziło mi o zgłoszenie dwóch osób... Hm... Nareszcie mogę podzielić się marszonowym trudem i przeżyciami z kimś, kto jest mi bliski (dziekuje Asiu!). I tak sprawa marszonu została zawieszona aż do dnia startu...

Godzina zero za pięć...

Start marszonu został umiejscowiony w schronisku na Hali Krupowej... Jako, że miałem jeszcze w pamięci kłopoty ze startem w marszonie zaczynającym się z Turbacza, postanowiliśmy udać się na pozycje startowe już we czwartek wieczór, a więc 24 godziny wcześniej. 24 godziny to dużo... ale żeby mieć taki zapas, trzeba się napracować... Urywam się z pracy o 14, kierunek Nowa Huta, autobus... Pakuję się... Oczywiście nie udało się wcześniej... Przecież człowiek bez stresu żyć nie może... Ups... Już 15:30... a transport do Sidziny o 17:30... Taxiiii!!! Do Asi... Ona na szczęście już spakowana... ostatnia wieczerza... znaczy kontrola ekwipunku, a potem znów taryfa na postój busów... Hm... czy do tej Sidziny na pewno bus miał jechać? A po co... Oczywiście PKS... No cóż... Chyba nie zdążymy... Włóczące się po Krakowie brygady remontowe spowodowały migrację dworca zbyt daleko, aby dotrzeć tam w rozsądnym czasie... O, ale co to? Busik do Zubrzycy... Po rozmowie z kierowcą, z bananem na ustach stwierdzam, że wylądujemy bliżej niż gdybyśmy jechali PKS'em... Chyba zaczyna się szczęśliwie... Proszę wsiadać, drzwi zamykać! Jedziemy...!!!
Busik pędzi tak, że na ok. 20:20 docieramy na miejsce... Kierowca okazuje się na tyle miły, aby podwieść nas aż do niebieskiego szlaku na Policę. Stamtąd do Sidziny Wielkiej Polany rzut beretem, a na Krupową dwa rzuty... Tup tup do góry... Pniemy się czarnym szlakiem po pniach... Po niedawnym wiatrołomie już w zasadzie posprzątane, ale rano dowiedziałem się od Kuby, że szlak ponoć zamknięty jest... No cóż... Ciemno było, tabliczki nie widziałem... Ale kto robi zrywkę drewna po ciemku? Tak czy inaczej docieramy do schroniska... Byłem pełen obaw o to, czy nie będziemy naprzykrzać się gospodarzom... Wszak była godzina 22... Hm... A co tu tyle ludzi? Okazało się, że w schronisku gościła akurat grupa Holendrów, która robiła więcej rabanu, niż nasze skromne wejście... I dobrze... Pewnie płacili też więcej niż my... Mała pogawędka z obcokrajowcami, potem szybki prysznic i idziemy do wyrek... Trzeba się wyspać na zapas, bo przecież w marszu kiepsko się śpi...
Wstajemy rano (rano = ok. godziny 10), jakieś śniadanko, ogólne lenistwo, potem znowu drzemka... Latam z odbiornikiem GPS z mapą w bezsensownej skali (1:200 000) i usiłuje zmusić urządzenie do mówienia gdzieśmy się schowali... marnie mi to idzie, więc kończę zabawę.... Znowu drzemka... Jakoś tak smętnie się robi... Wchodzę do jadalni i... O! Na stole leży "krówka" (cukierek, nie zwierzątko...), a to znak, że Kuba musi być też w pobliżu (bardziej namacalnym znakiem na jego obecność są karty uczestnika marszonu... dlaczego czyjaś "krówka" znakiem namacalnym nie jest tłumaczył nie będę... :)). No to mamy organizatora... Teraz się zacznie... Okazuje się, że kilkoro marszonowiczów już zamelinowało się w schronisku... Teraz zaczynają się dyskusje... Ludkowie zaczynają się schodzić... Przyjemnie jest widzieć znane twarze... Mniej znane też... Nie myślcie sobie :)... Podpisujemy listę, dostajemy harmonogramy i czekamy... czekamy... czekamy...

Let's have a party tonight!

No... wreszcie... godzina 21:30 - czas by wyruszyć... Ktoś rzuca propozycję, by poczekać sobie jeszcze... Fakt - czekało się miło :). Standardowe ogłoszenia "parafialne" Kuby i wychodzimy ze schroniska... O dzień dobry... pardon... noc dobra... Zaczyna pokrapywać deszczyk... Miło... Zwłaszcza, że mamy koło 12 stopni na termometrze, a prognozy optymistycznie zapowiadają, że już o 15 przestanie padać... Suuuperrrr!!! Trasa ósmego marszonu jest łatwa technicznie, ale... do fanklubu opadów mokrych to ja nie należę... Laptaptap... Chciałbym urodzić się kaczką... Przynajmniej nie mókł by mi kuper, a i chodzić po tym błocku jakoś łatwiej... Zmierzamy w stronę Juszczyna... (Word - sam jesteś Łuszczyna ;P ) Stabilizacja w grząskim bajorku, w jakie przemieniły się szlaki wymaga więcej wysiłku niż przypuszczałem... Cały czas zwracam uwagę, czy Asi się dobrze idzie... Wygląda na zadowoloną... Jeszcze... Docieramy do asfaltu i... chyba pierwsza zmyłka... Ktoś popędził prosto szosą, a trzeba było skręcić w pola, aby dojść do pierwszego punktu w harmonogramie - Juszczyn PKP. Idziemy, idziemy... i jeszcze idziemy... W sumie nic ciekawego się nie dzieje... Droga łatwa jak konsumpcja jabłka... tylko ten deszczyk... Ani na chwilę nie przestaje padać... Nie jest silny... Jest uciążliwy... Jak mrówki faraonki... Niby nic... Jedna mrówka krzywdy nie czyni... ale jak znajdzie ich 10000 w jedzeniu to się jakoś odechciewa....

Juszczyn PKP => Maków Podhalański

Docieramy do rzeczonego Juszczyna... Niby człowiek nie zmęczony, ale plecak zaczyna się wbijać w ramiona... 4h deptania bez możliwości zrzucenia toboła to lekkie przegięcie... No ale może to ja dziwny jestem? O... niektórzy nie zauważyli stacji i popędzili dalej w kierunku Makowa... No cóż... Trzeba ich gonić... Niejako wymuszamy na Kubie chwilunię przerwy na wydobycie ciał obcych z butów i pędzimy dalej... Ale ale...!!! Podróż na końcu marszonu = najkrótsze odpoczynki! Co to, to nie! Ruszamy z kopyta zdobywając coraz to korzystniejszą pozycję w peletonie... W okolicach czoła marszonu zwalniamy... No... tu to można iść... O... i widać dworzec w Makowie... Lokujemy się na ławeczkach i odpoczywamy... Wypijamy herbatkę, która i tak nie będzie ciepła za kilka godzin... No... ruszać się bo zimno... Startujemy po ok. półgodzinnym odpoczynku... Pełni werwy... Gdyby nie ten deszcz... Nie mogło to być tak kulturalnie gwiezdnie i księżycowo jak poprzedniej nocy, kiedy maszerowaliśmy na Krupową? Jasno, sucho... Ciepłe powietrze... Ech... marzenia...

Kierunek Budzów!

Z Makowa ruszamy pod górkę miłym asfalcikiem... Czy mówiłem już że kocham asfalt? Tyle że bez wzajemności... Potem skręcamy na śliczny chodniczek, potem znów na asfalcik... Cały czas pod górkę... No tak... Zaczyna się... Serce zaczyna mi się tłuc jak głupie, oddechu zaczyna brakować... Góry mówią "witaj alergiku!" Muszę się zatrzymać na chwilę... Przecież idziemy gdzieś z przodu. Poczekamy na Kubę i podreptamy grzecznie na tyłach marszonu (z długością odpoczynków jakoś to będzie...). Siadam na mokrym asfalcie, wsłuchuję się w mokre krople, przepraszam Asię za moje rozklejenie się, zauważam, że niedługo będzie świtać... Nie zauważam Kuby... Szlak!!! (zielony) by to trafił!!! Minęli nas!!! Ale co tam... Jesteśmy twardzi! Idziemy sobie dalej sami w rzedniejących ciemnościach... O... rozwidlenie dróg... Oczywiście wybieramy niewłaściwą... Zgubiliśmy kierunek, znalezliśmy gruszki... Dobra wymiana... Kierunek można znalezć (prawie) wszędzie... Gruszki niekoniecznie... Po chwili wracamy na szlak... Asfalt, asfalt, asfalt... Gruszki... dzikie... Fajnie gaszą pragnienie... O... ktoś idzie z przeciwka... Mija nas dwójka wycofujących się marszonowiczów mówiąc "tam na was czekają"... To miło... Tylko gdzie to "tam"? Znowu gubimy się na rozwidleniu... Coś nas intuicja zawodzi... Docieramy do kapliczki, gdzie prawdopodobnie ktoś kiedyś na kogoś czekał, lecz my się ciutkę spóśniliśmy... No cóż... Nie chcą nas tu... Mokro i w ogóle... Pędzimy dalej... Kolejne rozwidlenie... Kolejne rozwidlenie... Kolejne rozwidlenie... Kol... A szlaki oznaczone słabo... W pewnym momencie szukam śladów... Normalnie "Winetou 2" zemsta deszczowych kropli?... Ale co to? Ani śladów ani szlaku... No to kolorowo... Zgubiliśmy się... Albo inaczej mówiąc... znamy bardzo dokładnie swoją pozycję, lecz nie znamy zupełnie pozycji reszty otoczenia :). Na szczęście na dole widać drogę i jakieś większe zabudowania... To pewnie Budzów... Oj... straciliśmy dużo czasu... Dzwonię do Kuby, aby go poinformować, że idziemy na azymut... Normalnie rozkosz w groszki... Z rozmowy wynika, że Kuba nawet nie zorientował się o naszym zniknięciu... Chyba dobrze że zadzwoniłem... Droga w dół którą podążaliśmy kończy się jeżyniskiem... Zaczynamy się przebijać... Jeżyny... Pole... Rów... Błoto... Wszechobecna wilgoć... O... jakaś droga... CYWILIZACJA!!!... Na razie tylko jej forpoczta w postaci domu, sztuk jeden, ale dobrze to wróży... Droga polna przechodzi w asfalt, potem w więcej asfaltu... Huraaa!!! Znalezliśmy szlak! Budzów wita! Dzwonię raz jeszcze... Mamy ok. pół godziny opóznienia... Siadamy na przystanku... Trzeba się przezbroić... Montuję reklamówki jednorazówki do przemoczonych butów, wcinamy jakieś zapasy i ruszamy z kopyta bo zaczyna robić się zimno... Podczas pobytu na przystanku mija nas bus do Krakowa... Oj... Silna to pokusa... Choć głupio dać za wygraną jeszcze przed świtem...

Marszon indywidualny

No tak... to zostaliśmy sami na dobre... Cóż począć... Może jeszcze złapiemy resztę? Nie chcę uprawiać czarnowidztwa, ale mam wrażenie, że możliwe to będzie dopiero w Myślenicach. Droga z Budzowa do Palczy wydaje się być wygodna... Wstaje nowy dzień, więc idzie się jakoś razniej... i coraz wilgotniej... Szlak coraz bardziej się rozpływa... śpiewamy piosenki... "Moookre lapy, moookre lapy... a na lapach pies kudlaty...", "Nie lij dyscu nie lij!!!..." Dobrze, że nikt nas nie słyszy ;)... Docieramy do sklepu w Palczy chwilę po wyjściu stąd marszonu... Ktoś się wycofał i siedzi na przystanku... Telefonicznie dowiaduję się, że mamy dalej pół godziny opóznienia... Wydaje się być optymistycznie... Asia pogania mnie, byśmy się pospieszyli, a może ich złapiemy... Wydaje mi się jednak, że musimy sobie odpocząć... Długo nam to nie zajmuje... I tak nie ma gdzie usiąść... Wszystko zlane wodą...
Ruszamy stąd... Snujemy się noga za nogą... Kryzysy przychodzą i odchodzą... W pewnym momencie wpadam na pomysł zastosowania akupresury aby ułatwić sobie marsz... Faktycznie coś w tym jest, bo idzie się jakoś lżej... Tylko zaczyna siadać psychika... Atmosfera pogoni nie sprzyja wędrowaniu... Zastajemy po drodze same optymistyczne szlakowskazy... Myślenice 4h... Faaajnie... Hm... 9:45... O tej godzinie Kuba powinien wychodzić spod Kapliczki świętego Huberta... Ciekawe kaj jest ta kapliczka? Asia zaczyna zdradzać objawy zmęczenia... Nagle mówi, że coś ją zakłuło w odcinku szyjnym kręgosłupa... No to rewelacja... Fakt faktem przestraszyłem się... Z kręgosłupem nie ma żartów... W myślach rozważam wezwanie GOPR?u, jednak po chwili dochodzę do wniosku, że to nie ma sensu... O!!! Hura!!! Hura!!! Mijamy taką malutką kapliczkę na drzewie!!! Dalej mamy pół godziny opóznienia!!! Biorę od Asi plecak... Czuję się jak w czołgu... Nie widzę niemal 5-cio metrowego odcinka drogi przed sobą... Asia maszeruje skrzywiona... Na szczęście kłucie w kręgosłupie podobno ustępuje... W pewnym momencie noga wpada mi do kałuży... Takiej po kolana... Wywracam się i leżę machając nóżkami jak żuk odwrócony na grzbiet... Jedyne co mi pozostaje to roześmiać się :)... Plecaki nie pozwalają wstać... Asia pomaga mi się podnieść... Ups... Coś mi się bardziej mokro zrobiło... Nie ma to jak nasączyć sobie ubranie wodą z bajora... Ale jesteśmy twardzi... idziemy dalej... Prawdopodobnie wycofamy się w Myślenicach, ale marszon złapiemy...
O żesz k...rzywa!!! Kapliczka św. Huberta!!! Ta właściwa!... Mamy ponad godzinę opóznienia...!!! Dość!!! Wycofujemy się tu i teraz... Puszczamy się drogą leśną do Trzebuni... Myśl o rezygnacji zaczyna docierać do świadomości... Czujemy pewien niesmak przegranej, jednak w naszym stanie posuwanie się dalej było by nierozsądne... A dziewiąty marszom też chcielibyśmy odwiedzić... Zejście zawiera wciągające momenty... W pewnej chwili czuję, jak zapadam się w drogę... No rewelacja... Uczucie jak bym grzązł w bagnie... Asia jest wyraznie zaniepokojona... Na szczeście zapadam się tylko do połowy łydki i udaje mi się opuścić to frapujące miejsce... Okazuje się, że ktoś robił przepust pod drogą i woda rozmyła ziemię w luzno zasypanym dole... Ciekawe jak głęboko bym się zapadł, gdybym tam postał jeszcze chwilę... W Trzebuni nasze kroki kierujemy ku kościołowi, a dokładniej plebanii... Mamy zamiar prosić księdza o miejsce, gdzie można by przebrać się w suche ciuchy... Otwiera jakiś gość w koszuli, po cywilnemu...

My: Dzień dobry!
On: Na dzień dobry to wy tu wiele nie załatwicie!
My: (w myślach - kasę chce czy jak?) Szczęść Boże!
On: No... To już lepiej...


Dziwny człowiek... Ale koniec końców daje nam klucz od salki, gdzie zrzucamy mokre ciuchy i instalujemy suche... Plecaki po wrzuceniu mokrych szmat stają się masakrycznie ciężkie... Na szczęście zaraz koło kościoła zatrzymuje się bus do Myślenic... Kierowca ochrzania nas, że mu porysujemy tapicerkę plecakami... No... Ktoś jeszcze chce nas dziś dobić? Przynajmniej bilet tani... Docieramy do Myślenic i wpadamy do jakiegoś baru... Herbatka z prundem (na rozgrzewkę), jakiś gulasz... Nawet smaczne toto, albo jesteśmy głodni... Potem łapiemy busa do Krakowa, w Krakowie taksówkę do domu... Ciepła woda... zmyć brud... spaaać...

Epilog

W międzyczasie dowiaduję się, że do schroniska na Kudłaczach dotarła tylko 1/3 wszystkich uczestników marszonu, co łagodzi nieco gorycz rezygnacji... Pogoda naprawdę dała w kość... Teraz czeka walka z zakwasami i chłodem... Dobrze, że skończyliśmy kurs masażu :)

Eepilog

A dziś (wtorek) już wszystko w porządku... Teraz uzupełnić ekwipunek o porządne peleryny i... w drogę na trasę dziewiątego marszonu!!! Bo to jest jak nałóg...

----------------------------------
*) The Dog In The Fog (przyp. tłum.) ;)

Sebastian Wach


Powrót na stronę główną